Szaro-amarantowe wesele upartej Panny Młodej

Byliśmy tak zachwyceni ślubem blogerki Who's that girl?, która parktycznie w całości sama go zaplanowała i zorganizowała, że postanowiliśmy (oczywiście za zgodą autorki) opublikować go jako inspirację dla innych Panien Młodych. Przeczytajcie i napiszcie czy podoba się Wam tak bardzo, jak nam :)

Przez ostatni czas karmiłam Was postami inspiracyjnymi odnośnie organizacji przyjęć. Te pomysły były nowatorskie, jak na nasze polskie realia, w których rządzi tradycja i wytarte zasady. Postanowiłam z uporem maniaka iść pod prąd i zorganizować własne przyjęcie ślubne. Myślę, że spora część ludzi dookoła, słuchając moich opowieści niedowierzała, że to może się udać. Gdy opowiadałam o namiocie, własnoręcznie przygotowanych dekoracjach, cateringu z daniami dalekimi od schabowego i rosołu, kolorach przewodnich i sukience według własnego pomysłu. Na szczęście, ani przez moment, nie zwątpiłam w to, że się uda i... udało się! Mieliśmy swoje przyjęcie marzeń, a goście szybko przyznali, że na tak wyjątkowej imprezie jeszcze nie byli.

Po pierwsze stroje. Popiel i amarant we wszystkich dodatkach, w tym w naszych ślubnych outfitach. Poszukiwania idealnych zestawień zajęły nam trochę czasu, ale okazało się, że da się odnaleźć amarantowy tiul do sukienki, takąż samą muchę dla Pana Młodego, a nawet takie skarpetki. Całości dopełnił bukiet goździków. Amarant był trudny do znalezienia, ale wcale nie łatwiejszy okazał się popiel. Gdy modne są granatowe i niebieskie koszule próżno poszukiwać szarości. Podobnie w kwestii butów Pana Młodego - stacjonarnie było trudno znaleźć popielate lub grafitowe buty, dopiero poszukiwania w sklepach internetowych rozwiązały problem. Z moimi butami było naprawdę ciężko, bo mam rozmiar 35 i znalezienie obuwia w tym rozmiarze zazwyczaj graniczy z cudem. Na szczęście znalazłam wymarzone czółenka, chociaż nie udało się aby były amarantowe. Nawet buty na przebranie idealnie dopasowały się do mojej sukni. Jeśli chodzi o dodatki dla mnie, to o to zadbały moje dziewczyny i na wieczór panieński dostałam cudowne kolczyki w amarantowe serca oraz podwiązkę z amarantową różą. O mój makijaż zadbała moja ulubiona wizażystka Ania, wspaniałe loki na moich upartych włosach wyczarowała moja przyjaciółka i genialna fryzjerka Tess, a paznokcie ozdobiła moja utalentowana kuzynka.


Po drugie dekoracje.
Ostatnie dni przed ślubem mało spaliśmy, bo przygotowanie dekoracji okazało się bardzo czasochłonne. Na szczęście nieocenioną pomocą wsparła nas moja przyjaciółka Tess. Cięliśmy, owijaliśmy, kleiliśmy i spędzaliśmy razem czas. Dzień przed ślubem o poranku zbierałyśmy kwiaty polne do bukietów na stoły i dekorowałyśmy namiot. Nie obeszło się też bez przygód. Dwa dni przed imprezą pogoda zrobiła nam psikusa i złapało nas potężne urwanie chmury. Wilgoć nie chciała się wynieść i część naszych dekoracji uległa zniszczeniu. Z bólem serca musiałyśmy zrezygnować np. z wspaniałej platformy na muffinki, którą zrobił dla nas mąż Tess, Andrzej, a my misternie ją przez wiele godzin ozdabialiśmy z pomocą naszego kolegi Grześka. No cóż, organizując przyjęcie w ogrodzie trzeba się liczyć z utrudnieniami. Niemniej jednak udało się wszystko przygotować na czas.  Magiczną część swojego ogrodu udostępnili nam właściciele pięknej posiadłości w Krzeszowicach, a wyjątkową opieką i pomocą w przygotowaniach otoczył nas pan Krzysiu.


Po trzecie obrączki. Udało się poprosić naszą czteroletnią chrześnicę, aby podała obrączki w czasie ceremonii w specjalnie do tego celu odnalezionym imitującym drewno pudełeczku. Pierwszy pomysł był taki, że wyłożymy je mchem leśnym, ale ze względu na deszcze, mech był tak wilgotny, że nie nadawał się do tego celu, dlatego zastąpił go zielony tiul.


Po czwarte wspomnienia. Podczas przyjęcia nasi goście weselni mogli zostawić nam kilka słów od siebie w wyjątkowej księdze życzeń. Księga ta zawiera nasze zdjęcia z sesji narzeczeńskiej, które wykonała dla nas nasza prywatna fotografka - moja siostra Natalia. Specjalnie nie czytaliśmy ich w dzień ślubu, tylko dopiero następnego dnia i powiem szczerze kosztowały mnie one wiele łez wzruszenia!


Po piąte catering. Istotne dla mnie było, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie, ale jednocześnie, aby nie były to standardowe dania jakie jemy każdego dnia lub zawsze na weselach. Moim wymaganiom sprostała lokalna firma cateringowa, która potraktowała moje zlecenie jako ciekawe wyzwanie. Na obiad podali wspaniałą warzywną zupę, która zdobyła kubki smakowe gości i poszły w ruch dokładki oraz pyszną kaczkę z zapiekanymi ziemniaczkami. Na deser uwodziła nas delikatnością panacotta z musem malinowym. Szwedzki stół uginał się pod ciężarem fikuśnych przekąsek, zarówno mięsnych, jak i wegetariańskich. Podniebienia uraczyła niebiańskim tortem uzdolniona w tym temacie Agnieszka. Specjalnie na moje życzenie przygotowała pięknego w swojej naturalności torta, delikatnego jak mgiełka i bogatego w smak owoców leśnych. Do picia zaserwowaliśmy, poza orzeźwiającą wodą z cytrynką i mięta, dwa magiczne napoje ze zrobionego przez nas dystrybutora. Można było zakosztować eliksiru szczęścia lub napoju miłości. Również barek alkoholowy obfitował w różnego rodzaju trunki, a pomiędzy nimi domowej roboty advocat. Gdyby słodyczy było za mało można było zanurzyć apetyczny owoc w aksamitnej czekoladzie. Każdy łasuch miał do niej dostęp wprost z czekoladowej fontanny. Wszelkie ciasta i ciasteczka upiekła nasza familia. Każdy co bardziej wprawny osobnik dostał za zadanie przygotowanie naszego ulubionego wypieku, więc zamiast ciężkich ciast pełnych mas, był sernik, rolada kakaowa, ciasto drożdżowe, muffinki, brownie i kruche ciasteczka.


Podsumowanie. Było naprawdę cudownie! Mogłabym pewnie jeszcze długo opowiadać co było, a czego nie było. Gdzie jeszcze odeszliśmy od tradycji? Mieliśmy korowód weselny do namiotu i toast, ale bez rzucania kieliszków. Pierwszy taniec był zupełnie spontaniczny i został nam wybrany z playlisty przez naszego kamerzystę i przyjaciela, Daniela. Nie było oczepin, ani podziękowań dla rodziców, ale zamiast tego podarowaliśmy im wspaniałe kropkowe amulety, które będą przynosiły im szczęście. Nie było nieskończonej ilości gorących dań, a i tak wszyscy byli najedzeni do granic możliwości i wyszli od nas jeszcze z pięcioma paczkami do domu. Nie było hektolitrów wódki, a i tak każdy dobrze się bawił. Nie było dj'a ani zespołu, a muzyka leciała z laptopa, a bawiliśmy się wyśmienicie. Na dodatek przyjęcie było zupełnie kameralne. Co powiecie na 20 osób? Naprawdę najbliższa rodzina i Ci najbliżsi nam ludzie byli kwintesencją tej uroczystości, a my byliśmy najszczęśliwsi na świecie, że mamy ich obok siebie w tak wyjątkowym dla nas dniu.


Autor tekstu: Who's that girl?
www.whosthatgirl.2flyteam.pl

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Skomentuj